Jeden z tych filmów, który mnie poruszył. Swego czasu Zbig go udostępnił.
Wartka akcja była powodem słów, które nakreśliłem jako recenzję.
Inwencja i nowatorstwo, to właśnie unieśmiertelnia artystów. Także ten, zaskakujący w swojej formie eksperyment został przeprowadzony świadomie. Zgodnie z zasadą Hitchcocka, film powinien rozpoczynać się od spektakularnego „trzęsienia ziemi”, a następnie budować napięcie aż do punktu kulminacyjnego. Filmować morderstwa tak jak sceny miłosne, a sceny miłosne – tak jak morderstwa. I tutaj to dostrzegamy, zdało by sie mało pozorne źdźbło trawy ruszane leniwie na wietrze, a ileż w nim ekspresji, ileż dramatyzmu.
Ruch tej trawy z jednej strony ustalony, z drugiej zaś momentami gwałtowny, wręcz nie przewidywalny wypełnia doskonale treścią formę jednocześnie formie tej treść nadając. Jest to świadome działanie reżysera, który zgodnie z zasadą "a co konia obchodzi, że woźnica w trampkach" niejako sugeruje widzowi, by ten skupił się na nie banalnej zresztą grze anteny, z drugiej zas wprowadza pierwiastek melancholijny stojący w pełnej konfrontacji z pierwotnym zamysłem. By nie powiedzieć wręcz, nachalnym idealizmem wyzwania, które epatuje potencjalnego widza w warstwie postrzegania skupionego na parafrazie abstrakcjonizmu sceny w jej pierwotnym zresztą zamyśle.
Oczywiście można twórcy zarzucić pewną megalomanię i przeintelektualizowanie, ale czyż to nie stanowi właśnie o wartości. Kontrowersyjna, zakrawająca wręcz o obsesję, a nawet perwersję gra aktorska, momentami ociekająca nie bójmy się tego stwierdzenia seksem. Trzecia minuta i dwudziesta piąta sekunda filmu to po prostu maniakalny orgazm, bo do czegóż innego porównać tę chwilę, nagły wytrysk ekspresji, wybuch energii, gdzie do tej pory wszystko co z energią mogło się kojarzyć było równomiernie rozlane na całej płaszczyźnie obrazu nagle skupia się w jednym ruchu ręki. To jak przebudzenie, jak zmartwychwstanie. Powstający Feniks z popiołu nagle zrywający się do lotu. Scena ta pozostaje w bezpośredniej konfrontacji z ostatnimi minutami czasu Apokalipsy Coppoli, gdzie w rytm psychodelicznej muzyki obcięta głowa bawołu pod naporem maczety przepełniona i ociekająca krwią upada.
Wszystko to dopełnia warstwa muzyczna. Wpływ oprawy muzycznej ukazuje zresztą również interesujący proces twórczy. Partytura dzięki ingerencji dostrzegającego wyraźniej potencjał tradycyjnej orkiestry ostatecznie przybrała postać dopracowanego w najmniejszych detalach, ambitnego i przemyślanego koncertu smyczkowego.
Nie popadając w banał, prostotą formy wyrazu posługiwać potrafią się tylko wielcy artyści, którzy na zabieg ograniczenia wykorzystywanych środków decydują się nie w celu ułatwienia sobie postawionego przed nimi zadania, ale by z jak największą precyzją oddać zamysł własny, a w tym przypadku także zamysł twórcy. Paradoksalnie, dzięki ograniczeniu instrumentarium, partytura zyskała postać znacznie bardziej indywidualną, wysublimowaną w wyrazie. Niewielka gama brzmień zdołała perfekcyjnie oddać poszczególne aspekty opowieści. Bez zbędnego przerysowania, bez nadmiernego przepychu. Film ten dowiódł, iż najbardziej efektywnymi formami straszenia i budowania napięcia są te najprostsze, pozbawione fajerwerków, pozornie oczywiste i przewidywalne.